Strona:PL Karol May - Dżebel Magraham.djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie musiałbyś liczyć, albowiem sam ich sprowadzisz.
— Wszak nie mogę stąd uciec! Strażnik zauważy moją nieobecność i uderzy na alarm.
— Nic nie zauważy, ja bowiem zastąpię mego brata.
— Winnetou? — zawołałem prawie głośno. — Jakaż to ofiara!
— To nie ofiara! Wiesz, że ja nie znam języka żołnierzy. Jeśli do nich wrócę, nic nie zdołam zrobić. Jeśli razem pójdziemy — zauważą to w obozie i udaremnią nasze plany. Jeśli zaś ja tutaj zostanę, a ty odejdziesz, zdołasz w ciągu nocy zamknąć ich w wąwozie, jak w potrzasku. A to, że zostanę zamiast ciebie, nie grozi wszak żadnem niebezpieczeństwem.
Przyznałem mu słuszność. Może mi kto zarzuci, że zgodziłem się na zamianę, — wszak znaliśmy się tak dobrze i wiedzieliśmy, że możemy polegać na sobie.
— Dobrze, przyjmuję, — oświadczyłem. — Czy byłeś przy naszych ludziach od czasu, gdy nas schwytano?
— Nie miałem na to czasu. Musiałem przedewszystkiem ciebie wyzwolić.
— Jakże do nich trafię, skoro nie wiem, gdzie ich szukać?
— Jeśli pojedziesz wprost na północ, z pewnością się na nich natkniesz. W każdym razie obozują tam, gdzie kończą się skały.