Strona:PL Karol May - Dżebel Magraham.djvu/88

Ta strona została uwierzytelniona.

— Na południowym końcu warru? Tak też sądziłem. Mówisz o jeździe — myślisz zapewne o swoim koniu?
— Tak. Wyjdziesz z wąwozu i ujdziesz tysiąc kroków ku północy. Tam znajdziesz mego wierzchowca. Broń wisi u siodła. Mam przy sobie nóż tylko.
— Zachowaj go, aby mieć jakąś broń w potrzebie. Lecz co się stanie, gdy strażnik przemówi do ciebie! Wszak nie potrafisz odpowiedzieć.
— Będę chrapał, aby myślał, że śpię.
— Dobrze! Mam nadzieję, że wkrótce powrócę. Czy uprzedzić cię sygnałem?
— Tak. Trzema krzykami sępa.
— Doskonale! Rozwiąż mnie, poczem ja ciebie zwiążę, a to w ten sposób, abyś każdej chwili mógł uwolnić ręce.
Tak się też stało. Pożegnałem Apacza i wylazłem z namiotu. Płótno było u dołu przymocowane sznurami do kołków. Winnetou rozluźnił dwa sznury — i podniósł płótno o tyle, że mógł przepełznąć. W ten sposób wydostałem się z namiotu. Będąc już na wolności, zpowrotem związałem sznury — strażnik nie miał o niczem pojęcia.
Mówiąc ściśle, nie byłem jeszcze wolny, musiałem wszak przekraść się przez większą część obozu. Nów księżyca, niewidoczny w głębi ciemnego wąwozu, spokojnie świecił na niebie. W jego świetle widziałem wyraźnie gromady śpiących Beduinów, skupionych w grupach, które łatwo było ominąć. Jak wąż pełzałem