Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czemu nie? Mówiłem, że panią każę wychłostać, skoro mi się pani nawinie na oczy.
— To straszne! Niech się pan tylko przysłucha jak to brzmi! Wychłostać kobietę, nadto kobietę młodą. Mam nadzieję, że była to tylko pogróżka.
— Wówczas nie miała pani tej nadziei, albowiem nie pokazała mi się na oczy.
— Zatem istotnie spełniłby pan groźbę?
— Z całą pewnością. Daję pani słowo, że mówiłem poważnie.
— Okropność! Nie jesteś pan ani sennorem, ani człowiekiem, — jesteś tyranem!
— Nie. Wręcz przeciwnie, mam bardzo miękkie serce. Wosk i żelazo są jednako uprawnione, ale każde w twoim czasie. Kiedy chodzi o wolność tylu ludzi, o rozlew krwi, o śmierć i życie, wówczas nie zważam na żadne kaprysy — niech to będą nawet kaprysy młodej, no i ślicznej kobiety.
— Dlaczego akcentuje pan to słówko śliczna? Uważał pan, że byłam szpetna?
— Nie.
— Pańskie zachowanie każe mi tak sądzić.
— Nie, to tylko pani postępowanie nie było śliczne. Patrzała pani na ciepłe jeszcze zwłoki swego narzeczonego, niczem na pieczeń.
— Nie kochałam go już wówczas. Ale jednak nie odmawiał mi pan urody? A teraz? Czy nie spostrzegł pan, żem się zmieniła?
— Tak. Wypiękniała pani.
— I mówi to pan tak lodowatym głosem? Jest