zagarnęła całą gotówkę oraz kosztowności. Nosiła szarą deszczówkę i skromny kapelusz. Za nią szła Indjanka z torbą, a dalej mężczyzna o czarnej brodzie dźwigał kuferek. Był to ten, który ją zawiadomił o naszem przybyciu. Spojrzeli na górę, lecz nie zauważyli mnie, ponieważ szybko cofnąłem głowę. Kiedy wyjrzałem po raz drugi, byli już daleko. Zmieszali się wnet z tłumem przechodniów.
Kto inny na mojem miejscu wyłamałby zapewne drzwi i pobiegł za nimi. Ja ani o tem myślałem. Byłem pewny Judyty, aczkolwiek wiedziałem, że bezzwłocznie wyjedzie z New-Orleanu.
Znów próbowałem otworzyć drzwi — były naprawdę zamknięte. Zbadałem dokładnie oba pokoje, które zostawiła mi do dyspozycji. Na małym stoliku w buduarze zwrócił moją uwagę album z fotografjami. Otworzyłem go i wnet znalazłem podobiznę Jonatana Meltona w gabinetowym formacie. Za fotografją tkwiła złożona kartka. Nie byłem aż tak dyskretny, aby ją zostawić na miejscu. Wręcz przeciwnie, przeczytałem, co następuje:
Ci, którzy znają surowe prawa małżeńskie Stanów Zjednoczonych, wiedzą, co znaczą takie trzy, czy cztery wiersze, zaopatrzone podpisem. O tak, ten zimny i wyrachowany człowiek tkwił w jej sidłach!