mogła wybuchnąć burza — a jednak konie ledwo sunęły naprzód. Nic nie pomagały ostrogi i smagania, zresztą wierzchowce dobywały resztek sił. Oszczędziliśmy im zatem zbytecznych mąk i z upragnieniem wypatrywaliśmy ratunku.
W pewnej chwili ze wschodu wyłoniła się mała, ale bardzo wydłużona wyżyna. Piasek tu był mniej głęboki, miejscami wyzierała nawet ziemia ze źdźbłami trawy.
— Kres pustyni! — zawołał Winnetou. — Widzisz ten długi pagórek na wschodzie i to samotne wyschnięte drzewo tam nawprost nas, bracie Shatterhand?
— Tak — odparłem.
Istotnie, w głębi widnokręgu, wprost przed nami, wznosiło się wysokie, suche, prawie doszczętnie pozbawione gałęzi, drzewo.
— Czy poznajesz ten pagórek i to drzewo?
— Poznaję. Jesteśmy ocaleni. Tu się zaczyna trawa, a o kwadrans jazdy od drzewa spływa mały strumyk ze wzgórza. Trzeba zaciąć konie, abyśmy na czas przybyli do strumyka.
Dopingowaliśmy wierzchowce uderzeniami i wypędzali z nich dech ostatni. Chodziło wszak nietylko o nasze, lecz i o ich życie. Gnały z wysuniętemi jęzorami. Gdybyśmy je osadzili, na pewnoby runęły zmiejsca. Smagaliśmy rumaki, gwizdali, krzyczeli i wyli, aby nie pozwolić im się zatrzymać, — przemknęliśmy koło drzewa po trawniku — a teraz wyłonił się zagajnik, z pomiędzy krzewów lśniła woda, — dalej, dalej, — w krzewy —
Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.