Już nazajutrz wierzchowce ledwie powłóczyły nogami. Odpoczęliśmy do następnego dnia, poczem poszliśmy, nieco wzmocnieni na siłach.
— Poszliście? Nie mogliście jechać?
— Nie. Wierzchowce były zbyt osłabione. Koło południa zakłuliśmy jednego i żłopali krew.
— Fuj!
— Nie mów fuj — zrobiłbyś to samo! Wieczorem musieliśmy zakłuć drugiego. Czemu nie? I takby niebawem zdechły. Z trzecim załatwiliśmy się w nocy. Nazajutrz zakłuliśmy pozostałe. Krew koni zachowała nas przy życiu, ale gdybym ci miał powiedzieć, jak nam było na duszy i w jakim byliśmy stanie, to muszę przyznać — nie potrafiłbym. Przekonałem się, iż krew istotnie upija, być może zresztą, że tylko w stanie nadmiernego osłabienia. Chromaliśmy, potykali się i padali wciąż na nowo, padaliśmy i podnosili się, szli naprzód, znów rozciągali, i takeśmy już wreszcie pozostali.
— To straszne! Gdzie się to działo?
— Niedaleko stąd, być może o godzinę drogi, na południo-zachód od drzewa, któreś poprzednio widział.
— Teraz pojmuję! Zaskoczyli was Komanczowie i, oczywiście, schwytali bez sprzeciwu.
— Otóż właśnie. Leżałem omdlały na ziemi. W gorączce majaczyły mi się przeróżne szalone obrazy. To samo działo się z Winnetou, jak mi później wyznał. Naraz rozległ się krzyk i wycie dookoła nas. Usiłowałem się podnieść — napróżno! Padłem w omdle-
Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.