nie. Gdy oprzytomniałem, byłem związany. Obok leżał Winnetou i czterej towarzysze, a dookoła rozłożyli się Komanczowie.
— Iluż ich było?
— Zebrałem całą przytomność umysłu i zliczyłem czternastu.
— Tylko?
— Tak, tylko! Czternastu zdrowego, silnego chłopa wobec sześciu umrzyków.
— Nie unoś się, przyjacielu! Nie myślę stawiać wam zarzutów. Nie byliście zdolni do obrony. — I co dalej?
— Czerwoni nakarmili nas i napoili, ale nie myśl, że z poczucia humanitaryzmu. Pragnęli nas wzmocnić, abyśmy tem dotkliwiej odczuli męki przedśmiertne. Skoro mogliśmy już chodzić o własnych siłach, zaprowadzono nas tutaj i dano jadła i napoju, ileśmy tylko pragnęli. Spędziliśmy tak całą noc, poczem zaprowadzono nas do drzewa, gdzie mieliśmy spłonąć, albowiem tak postanowił wódz.
— Ach, był wódz z nimi?
— I to nawet bardzo znakomity. Nazywał się Atesza-Mu — Silna Ręka. Słynął jako najbardziej wojowniczy wódz Komanczów. A zatem przyprowadzono nas do drzewa. Z początku przywiązano obu kupców do pnia i rozpalono pod nimi ognisko. Skoro wyzionęli ducha, przyszła kolej na obydwu myśliwych. Winnetou i ja mieliśmy zginąć ostatni.
— I musieliście się przyglądać, jak tamci obaj spłonęli?
Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/160
Ta strona została uwierzytelniona.