nicie, lecz zjedliśmy tylko połowę, drugą zachowując na jutro.
Na jutro! Jakgdyby człowiek mógł dysponować jutrem! Nie, nawet najbliższą godziną! Zachowana połówka indyka była przeznaczona nie dla nas, tylko dla ludzi, którym najmniej mogliśmy jej życzyć!
Rozumie się, że nie spaliśmy wszyscy razem. Każdy musiał naprzemian czuwać. Z początku ja, później Winnetou, a następnie Emery. Koło północy zluzowałem Anglika i zgasiłem ognisko, które nie było nam potrzebne. Po godzinie obudziłem Winnetou i zapadłem w głęboki sen. Przebudzenie nastąpiło w innej sytuacji, niż sobie wyobrażałem. Tymczasem męczył mnie zły sen. Oto leżałem w domu na łóżku. Naraz drzwi, aczkolwiek były zaryglowane od wewnątrz, otwierają się i staje w nich mała, tęga, podobna do małpy postać, która jednym susem skacze na łóżko, siada na mej piersi i owija mą szyję długiemi owłosionemi ramionami. Nie mogę oddychać, poruszyć się, zawołać o pomoc. To była zmora!
Zmora! Gdy zmora dusi, trzeba tylko wymówić to słowo, aby natychmiast ucisk znikł, pozwalając swobodnie odetchnąć. Tak ludzie mówią, i musi to być prawdą, gdyż, ledwo wymówiłem słówko zmora, poczułem się lepiej i mogłem odetchnąć. Przebudziłem się ze snu.
Ach! Nie leżałem w domu, tylko tu, wpobliżu rzeki Canadian!
— Winnetou! — zawołałem.
— Szarlieh! — odpowiedział.
Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.