go adwokata Freda Murphy. Ten wyda je panu na pewno.
— Niech się pan nie sili na dowcipy! Patrz pan, oto mam indyka, a teraz zabieram broń pańską.
Istotnie, wziął resztę ptaka i sięgał po strzelby, które leżały wciąż koło mnie. Ponieważ byliśmy dobrze spętani, Komanczowie nie uważali za potrzebne usunąć broni. Już miałem wezwać wodza, gdy rozległ się za mną ostry głos, mówiący łamaną angielszczyzną, jaką posługują się zwykle Indjanie:
— Stój — odłóż broń!
Indjanin wystąpił naprzód. Był to wódz, miał bowiem trzy pióra na głowie. Tymczasem tak się rozjaśniło, że wyraźnie widać było jego twarz hardą i surową.
— Dlaczego odłożyć? — zapytał Melton. — To należy do mnie.
— Nie. Wszak przyrzekłeś mi tych trzech wojowników?
— Tak, lecz nie ich rzeczy!
— Własność zwyciężonego należy do zwycięzcy. Wara od broni!
Ponieważ Melton nieodrazu usłuchał, czerwonoskóry wyciągnął nóż i groźnie błysnął. Melton opuścił broń i, kipiąc wściekłością, rzekł:
— Więc zabierz ją sobie, aczkolwiek nie do ciebie należy! Idę do swego powozu, aby natychmiast wyruszyć w drogę.
— Poczekaj jeszcze!
Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.