Dolina miała kształt zapadniętego krateru. Ściany wznosiły się stromo, tworząc zwartą kamienną masę. Konno można było zjechać tylko jedną ścieżką, pieszo — w kilku miejscach. Właściwa dolina stanowiła koło o obwodzie półgodzinnej jazdy.
Na północy biło małe źródło. Woda, pachnąca siarką, odrazu znikała w szczelinie, jednak żywiła trochę roślin i traw.
W południe zarządzono wypoczynek. Ku naszej radości otrzymaliśmy ponownie porcję mięsa. Teraz można było wypróbować sztuczkę. Ręce mieliśmy wolne i posługiwaliśmy się niemi podczas posiłku. Potem związano nas napowrót. Uważnie przyglądałem się Emery’emu. Z miną najpoczciwszą w świecie sięgnął po rzemień, przełożył go przez przegub lewej ręki, pozwolił związać węzeł i założył ręce na plecach, aby je spętano. Czerwonoskóry nie powziął żadnego podejrzenia, lecz po związaniu obejrzał więzy, — a miał przytem tak zadowolone oblicze, że straciłem zaufanie do czarodziejskich zdolności Emery’ego.
— No jakże, — zapytałem — omyliłeś się? Czerwonoskóry uważnie obejrzał twoje więzy i nic podejrzanego nie znalazł.
— A jednak oszukałem go. Mogę każdej chwili uwolnić ręce. Chciałbym i mógłbym ci pokazać. Wiesz, co zrobię ponadto?
— No?
— Dziś wieczorem zrzeknę się kolacji. Skoro nie
Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/187
Ta strona została uwierzytelniona.