Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

cili się na mnie i rozbroili całkowicie. Nadomiar skierowali we mnie lufy strzelb, tak że musiałem czem prędzej umykać. Wówczas wsiedli zpowrotem na zwierzęta, ujęli mego wielbłąda za olstro i, śmiejąc się, odjechali. O, effendi, bodajbym nie obdarzał tak wielkiem zaufaniem kolorasiego, tego niewiernego, tego zatraconego poganina!
— Jest to zgoła fałszywy żal. Nie zaufanie cię unieszczęśliwiło, tylko chciwość i brak dyscypliny. Powinieneś był zawołać: — O, bodajbym pozostał wierny obowiązkom! — Jesteś sprawcą dwojga przestępstw. Co zamierzasz uczynić?
— Więc nie zaaresztujesz mnie?
— Nie. Nie jestem twoim przełożonym, ani policjantem, ani też sędzią. Możesz sobie odejść, dokąd zechcesz. My cię nie zatrzymujemy.
— Dzięki ci, effendina! Twoja dobroć jest szersza niż pustynia, a łaska twoja wyższa nad niebo. Ale dokąd ja pójdę? Nie mam ani wody, ani żywności, ani pieniędzy, ani broni. Nie mam też konia, czy wielbłąda. Kto mię przyjmie? Jestem dezerterem, a zatem wszystkie plemiona, płacące haracz baszy, raczej wydadzą mnie, niż przyjmą do swego grona. Kolorasiemu winien jestem, że zostałem najnieszczęśliwszym na świecie człowiekiem!
— Nie kolorasi — ty sam jesteś sprawcą własnej niedoli! Ale że żałujesz swych czynów i że dowiedziałem się od ciebie pewnych rzeczy, przeto wskażę ci wyjście. Wróć do Pana Zastępów. Dam kartkę, w któ-