Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

— Sądzę, że niema podstawy do troski. Meidżerowie są, przynajmniej teraz, pokojowo usposobieni.
— A więc niech mój brat im ufa! Winnetou jednak będzie przezorny.
Nieufność nie przemknęła mi nawet przez myśl. Mimo to nie zapomniałbym o środkach ostrożności. Przywykłem liczyć się zawsze ze zdaniem Winnetou, dlatego jego słowa wywarły na mnie głębokie wrażenie.
Dotarliśmy do pagórków. Za niemi grunt raptownie się zniżał, tworząc dolinę, która w tem miejscu, gdzie zatrzymaliśmy się, była szeroka na kwadrans jazdy. Mieliśmy przed sobą Wadi Budawas, którego długość, jak słyszałem, wynosiła wiele godzin, lub wiele mil drogi.
U szczytu spostrzegliśmy zbocze, które spadało mniej stromo. Tędy zjechaliśmy do doliny. Widać było, że wadi w czasie deszczowym przemienia się w rzekę. Teraz natomiast była to zielona łąka, miejscami bardzo wilgotna, zawierająca w głębokości zaledwie kilku stóp wodę podskórną.
Zjechaliśmy nadół, skręciliśmy i wnet ukazało się naszym oczom swoiste życie obozu afrykańskich pasterzy. Wadi było teraz o wiele szersze, niż poprzednio, i obrośnięte nawet trawą — rzec można — soczystą. Jak daleko wzrok sięgał, pasły się trzody — konie, owce, kozy, barany i wielbłądy, które można było liczyć na wiele tysięcy. Między niemi krzątali się ludzie, a tak przecież nieliczni, że trudno było oprzeć się zdumieniu, iż taka garstka potrafi utrzymać w spokoju i ładzie ty-