Zatem mieliśmy wejść do szczeliny — była tym domem gościnnym, o którym mówił szeik. Skała miała pięćdziesiąt łokci wysokości. Szczelina dochodziła być może do połowy tej miary, była jednakże tak wąska, że na dole mogło stać najwyżej dwóch ludzi. Należało ją zatem nazwać raczej rysą, niż szczeliną. Obok, w odległości dziesięciu, dwunastu kroków, biła z ziemi woda, tworząc małe źródło.
Szeik zapewne zauważył, że szczelina nie wydaje się nam zbyt gościnną, i zapewnił:
— Jest to naprawdę dom dla gości, o którym mówiłem. Nieco głębiej rozpadlina rozszerza się i tworzy murabba[1], w której może się zmieścić ponad dziesięć osób. Chodźcie za mną!
— Pozwól nam uprzednio zaopatrzyć nasze wielbłądy — prosiłem.
— Czy sądzisz, że aż tak mało znamy obowiązki gościnności? — Moi ludzie napoją wielbłądy i wypełnią miechy.
Teraz wszelkie wahanie byłoby obrazą. Zresztą, wyprzedzał nas sam, nie było więc powodu nie ufać. Jeśliby jaskinia groziła jakiemś niebezpieczeństwem, to i onby go nie uszedł.
— Wejść tam? — rzekł Winnetou, widząc, jak szeik znika w szczelinie. — Czy mój brat pójdzie u nim?
— Tak. Wszak i on jest z nami.
— A jeśli oszuka?
— Zabierzemy ze sobą broń.
- ↑ Pokój.