Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

Mówiliśmy po angielsku. Emery odezwał się:
— Czemu się ociągacie? Co o nas pomyślą szeik i jego ludzie? Mają nas chyba za tchórzów, idziemy, my za nim!
Poszedł za szeikiem, a my za nim, uprzednio zaopatrzywszy się w broń. Dopóki miałem przy sobie sztuciec, nie lękałem się żadnego wroga. Niestety, nie mógł mnie obronić wobec podstępu...
Z prawej strony obok szczeliny leżał, a raczej stał, kamień w sposób osobliwy. Miał kształt połówki ogromnej, przeciętej z góry nadół, flachy. Ta połówka kamiennej flachy mogła ważyć dwanaście centnarów i stała na ziemi nie dnem, ale szyjką. Nie zbudziła we mnie podejrzenia, kładłem bowiem to zjawisko na karb osobliwości natury.
Natychmiast po wejściu przekonaliśmy się, że wnętrze szpary jest obszerniejsze, niż się można było spodziewać. Dziesiąć osób mogło się tutaj swobodnie poruszać. Był to podłużny czworokąt o podłodze pokrytej matami z łyka. Pośrodku leżał dywan dobrego gatunku, a na nim stał sufra, stoliczek wysokości najwyżej dziesięciu cali z rodzaju tych, które się zazwyczaj spotyka w namiotach beduińskich. Tylko pośrodku można się było wyprostować całą postacią, gdyż szczelina zwężała się ku górze. Było chłodno, dziwnie chłodno, — prawdziwa rozkosz po upale słonecznym, który nas prażył dotychczas.
Szeik usiadł przy stoliku i skinieniem zaprosił nas do spoczynku. Czemu mielibyśmy się wahać, skoro już weszliśmy?