Ledwie usiedliśmy, młody pastuszek przyniósł trzy małe napełnione wodą kalebasy, które odrazu wypiliśmy. Po nim przyszedł drugi z czterema cybuchami, woreczkiem tytoniu i miednicą z węglami. Szeik sam nabił fajki, co stanowi wyraz szczególnego uszanowania, własnoręcznie nałożył żarzące się węgle na tabakę, podał każdemu z nas cybuch i rzekł:
— Palcie! Tytoń daje obłoki woni, na której dusza unosi się ku niebu. — Za chwilę przyniosą nam jadło.
Poszliśmy za jego przykładem i palili ziele dosyć dobre, jak na tutejsze stosunki. Czyniliśmy to, nie mówiąc nic, ponieważ nasz gospodarz milczał. Być może, uważał milczenie za bardziej odpowiednie dla swojej godności, a może było to dowodem grzeczności i szacunku.
Jeszcze nie wypaliliśmy cybuchów, gdy znów przybiegł jeden z pastuchów i przyniósł miskę z zimnym kuskussu, którą postawił na stole.
— Jak tam z mięsem, Selim? — zapytał szeik.
— Za chwilę przyniosą — odpowiedział zapytany, oddalając się szybko.
— To przynieś także — — —
Urwał, ponieważ Selima już nie było.
— Selim, Selim, słuchaj...! — wołał.
Nie było odpowiedzi. Zerwał się i pobiegł ku szczelinie, aby wezwać Selima. Nie podejrzewając podstępu, pozostaliśmy na miejscach.
— Selim, Selim! — powtarzał, wychodząc z jaskini.
Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.