Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/45

Ta strona została uwierzytelniona.

góry rodzaj okienka, tak niestety wąskiego, że najwyżej dziecko mogłoby się przecisnąć.
Im głębiej ryliśmy, tem możliwsze było zawalenie się ścian podkopu — piasek usuwał się z pod rąk. Na szczęście, mieliśmy dywany i maty, które wepchnęliśmy, podpierając strzelbami.
Przekopano już może łokieć, gdy usłyszeliśmy głos z zewnątrz:
— Kara ben Nemzi może podejść! Chcę z nim pomówić.
Był to głos szeika.
— Czy się odezwiesz? — zapytał Emery.
— Tak.
— Ten łajdak niewart jest usłyszeć tchnienia z naszych ust.
— Być może, ale to, czego się dowiem, może mieć dla nas wielkie znaczenie.
— Kara ben Nemzi! — zawołał szeik po raz wtóry.
A zatem znał nasze nazwiska
— Tu jestem — odpowiedziałem. — Kamień przewrócił się — dlaczego ociągacie się z usunięciem? Wszak wiecie, że nam zależy na czasie!
Udawałem, że kładę wszystko na karb przypadku Roześmiał się i rzekł:
— Nie upadł, ale myśmy go powalili.
— Powalili? Dlaczego?
— Dlaczego? Nie zgadujesz? Kolorasi przed odjazdem ostrzegał nas szczególnie przed tobą. Powiedział, że należy mieć się przed tobą na baczności bar-