Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

rozpadliny wynosiła łokieć. Zauważyłem teraz małą rysę — wsadziłem nóż i odłamałem kawałek. Mogłem swobodnie wysunąć głowę i obejrzeć się dookoła
Nie było wartownika. Widocznie uważano kamień za wystarczającą zaporę, co nas mogło tylko cieszyć. Rozejrzałem się wszerz całej doliny, a patrzałem także z lewej strony pod górę i z prawej wdół wadi. Było tam więcej ludzi, niż poprzednio, kiedy przybyliśmy. Zapewne schowali się, aby spotęgować naszą ufność. Szeik rozmawiał z posłami Krüger-beja. Widziałem, jak wręczył pismo, poczem Ayarzy dosiedli koni i pojechali. — Czy spełni się to, co napisałem? Czy ziści się nadzieja? Czy zdołamy uwolnić się w ciągu nocy? — Któż mógł o tem wiedzieć!
Nigdy czas nie pierzcha tak szybko, jak wówczas, gdy trzeba go jak najwięcej. Słońce ukryło się za wysokim zachodnim brzegiem wadi i wkrótce rozległa się modlitwa przedwieczorna. Potem nastąpiła wieczerza. Księżyc wypłynął na niebo, ale blask nie przenikał do naszego pięknego „domu gościnnego“. Wspiąłem się wgórę i wyjrzałem. Nie paliło się żadne ognisko, gdyż księżyc świecił jasno. Przy nas nie było wartownika. Zaufano kamieniowi. Pracowaliśmy ciężko, kopiąc w ciemnościach. Nie widząc nic, zdawaliśmy się jedynie na dotyk. Winnetou pracował na przodzie, odgrzebywał piasek i przekazywał stojącemu za nim Emery’emu który odrzucał go do mnie, ja zaś sypałem wgórę na podłogę t. zw. pokoju. Staliśmy bowiem o wiele niżej poziomu pokoju. Dziura, wykopana przez nas, prowadziła na dwa łokcie wdół, a potem na trzy