łokcie naprzód. Winnetou w każdym razie znajdował się już pod kamieniem i musiał teraz kopać pod górę. Było blisko północy. Za godzinę myśleliśmy skończyć.
Wówczas usłyszałem stłumiony szmer.
— Emery! — zawołałem.
— Jestem. Co takiego? — odpowiedział.
— Co robi Winnetou?
— Odpoczywa. Nie dostaję od niego piasku.
— Na miłość Boską, sięgnij po niego!
Minęła krótka, ale sztraszliwa chwila, poczem Emery zawołał:
— Zasypany!
— Niebiosa! Cały?
— Nie. Trzymam go za nogi. Zatrzymaj się! Nie odsuwaj mnie! Niema tu dla dwóch miejsca.
Chciałem go bowiem odsunąć, aby znaleźć się przy Winnetou.
— Prędzej, bo udusi się! — zawołałem w przerażeniu.
Położyłem ręce na plecach Emery’ego i poczułem, że pracuje z całym wysiłkiem.
— Cheer up! — zawołał. — Teraz na powietrze! Żyje! Winnetou, stary, poczciwy chłopie, jak się czujesz?
Ku najwyższej radości usłyszałem głos Apacza.
— Był już czas najwyższy. Omal się nie udusiłem. Sufit zapadł się i przygniótł mnie tak, że nie zdołałem nawet krzyknąć.
Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.