Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

łem się jak w przestrzeni pozbawionej powietrza. Wyciągając rękę za siebie, namacałem coś twardego — podkop był zamknięty. Kamień zawalił sięi i to za mną. Nie mogłem się ruszyć ani naprzód, an‘ wtył.
— Winnetou! — zawołałem
Okrzyk przebrzmiał głucho. Nie było odpowiedzi.
— Emery!
Tem sam pozbawiony rezonansu dźwięk i ta sama po nim cisza! Nie mogłem spodziewać się pomocy. Zanim towarzysze zdołają usunąć przeszkodę, będzie już po mnie. Tylko u góry mogłem znaleźć ratunek. Powietrza! Powietrza! Powietrza! Kopałem, drapałem, drążyłem, wierciłem co sił w rękach. Nie zważałem na to, że piasek, który usuwałem rękoma, zatykał mi usta, oczy, nos i uszy. — Dalej, coraz dalej ku górze w straszliwym, gorączkowym, obłąkanym pośpiechu i nagle, nagle — — — ach, świeże, dobre powietrze! Powietrza, jak najwięcej powietrza w puste płuca! Brałem je i wsysałem chciwie. Oddychałem z głęboką rozkoszą. Strzepnąłem z oczu piasek i zobaczyłem nad sobą blade niebo, na którem migotały ostatnie gwiazdy. O tak! Przebiłem się przez powierzchnię ziemi. Oprzeć się na łokciach i wyskoczyć — było rzeczą jednej chwili.
Teraz dopiero spostrzegłem, co było powodem niebezpieczeństwa, niebezpieczeństwa o wiele większego, niż mogłem sądzić. Gdybym się znajdował o kilka cali głębiej, byłbym przygniecony, całkowicie zmiaż-