dżony. Okazało się bowiem, że fatalny kamień się zapadł, — piasek, przez nas przewiercony, był zbyt słaby, aby go utrzymać. Wprawdzie kamień zagłębił się jedynie o dwa łokcie, ale nie wprost, tylko nieco pochyło i wskutek tego szpara między nim a skałą powiększyła się o tyle, że chciałem aż krzyknąć z radości — łatwo było wrócić do rozpadliny!
Moi towarzysze? Niebiosa! Nie myślałem o nich, myślałem tylko o sobie! Co się z nimi stało? Czy żyją jeszcze? Czy może któryś z nich został przywalony kamieniem? Pośpieszyłem do szczeliny i nasłuchiwałem. Przejęła mnie radość ogromna, gdy z dołu usłyszałem następującą rozmowę:
— Więc nie piasek?
— Nie, tylko skała, — odpowiedział głucho Apacz.
— Wszak był tu poprzednio piasek!
— Tak, ale głaz obsunął się.
— Niebiosa! W takim razie został zmiażdżony.
— Zmiażdżony albo uduszony! Winnetou oddałby życie, aby uratować swego brata, ale nikt nie podoła temu głazowi! Zaszło słońce Apacza w dalekim kraju i gwiady jego przygasły w — — —
— Przygasły w świetle dnia, który wschodzi tutaj na górze! — przerwałem, przechylając się, aby mnie usłyszano i zobaczono z dołu.
— Szarlieh! — zawołał, nie, ryknął poprostu.
— Winnetou!
— Żyje, żyje! Jest na górze!
— Tak, żyje! Na górę do niego! — potwierdził Emery.
Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.