Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.

W brzasku zapadającego dnia widać było, jak wynurzali się z głębi. Winnetou objął mnie zprzodu, Emery ztyłu. Ciągnęli i ściskali, aż mi dech zaparło bardziej nawet, niż poprzednio pod ziemią.
— Szarlieh, mój bracie! — tylko te trzy słowa wyrzekł Winnetou, ale wibracja jego głosu więcej mówiła niż oracja najdłuższa.
Emery był spokojniejszy w mowie, ale niemniej serdeczny.
— Skąd się tu bierzesz? — zapytał wreszcie uspokojony. — Uważaliśmy cię za zgubionego, zaduszonego na dole w piasku, — i oto jesteś tutaj!
— Przebiłem się na wolność. Wyjdźcie i zobaczcie, jak się to stało!
Dopiero teraz spostrzegli, że światło dzienne przeniknęło przez szparę. Wyszliśmy z jaskini.
— Jaskinia jest otwarta — powiedział Emery szeptem, ponieważ tu, na wolności, należało zachować wielką ostrożność. — Uwolniło nas właśnie to, co ciebie naraziło na niebezpieczeństwo. Jesteśmy uratowani!
— Uratowani! — kiwnął głową Apacz, trzymając mnie jeszcze za rękę. — Moi bracia niech pójdą ze mną i zabiorą swoją broń!
Zabrawszy broń, obejrzeliśmy wadi. Cóżto za ludzie byli ci Uled Ayuni! Mieli trzech jeńców tak niebezpiecznych i mimo to spali wszyscy spokojnie. Nie widać było dookoła żywej duszy czuwającej.
Z lewej strony spoczywały wielbłądy, a za ogrodzeniem leżały konie, które podziwialiśmy rano. Ludzie