czyć się w kaligrafji, nie popełniając najmniejszego błędu. Twarz zaś Apacza wręcz jaśniała zachwytem.
— Szarlieh, — zawołał — czy przypominasz sobie swego Hatatitla[1]?
— A ty swego Iltszi[2]? — zapytałem zkolei.
To były nasze ogiery indjańskie, te, na których przebiegaliśmy sawany, najlepsze z widywanych tam kiedykolwiek, ale mimo to Winnetou krzyknął:
— Sto Hatatitla i sto Iltszi za jednego takiego konia! Nawet sam Wielki Manitou nie dosiada lepszego w Wiecznych Ostępach! — —
Przemknęły przed nami słynne ruiny El Khima. Po godzinie jazdy zwolniliśmy biegu, a jednak nie było śladu piany, ani kropli potu na pięknych rumakach.
Po upływie pół godziny Winnetou obejrzał się i zawołał:
— Dwóch jeźdźców za nami. To pościg!
Zatrzymałem się i spojrzałem. Jeźdźcy byli daleko za nami; jeden znacznie wyprzedzał drugiego. Jechali z niezwykłą szybkością. Tak, to był pościg!
— Znowu w galop! — rzekłem. — Muszą nas stracić z oczu!
Zmiataliśmy szybko. Przekonałem się, że istotnie wybrałem trzy najlepsze rumaki, gdyż nasi prześladowcy zbliżali się bardzo wolno, aczkolwiek wypędzali z wierzchowców ostatni dech. My, natomiast, nie rozwijaliśmy największej szybkości. Bardziej oddalony Be-