— Dlaczegoście zrabowali? Czy wasi wielcy siziad[1] są koniokradami?
— Nie. Lecz u nas niema także szeików, którzy więżą swoich gości i kradną ich wielbłądy!
— Odzyskacie je! Wróćcie ze mną, a zwrócę wam wielbłądy!
— Jesteś kłamcą. Nie wierzymy ci.
— Iil’an daknak! — Niechaj będzie przeklęta twoja broda! — Oddasz mi konie, czy nie?
— Nie.
— A więc nadeszła twoja ostatnia godzina! — groził, podnosząc broń.
Natychmiast wycelowałem w niego i zawołałem:
— Skoro kolba dotknie twego policzka, kula utkwi w twojej głowie! Precz z flintą!
Natychmiast opuścił broń i, trzęsąc się ze wściekłości, zawołał:
— Ale sam widzisz, że w żadnym razie nie możesz zabrać moich koni!
— Owszem, widzę, że mi się bardzo mogą przydać. Pozwolą nam odbić zwłokę, na którą nas naraziłeś. Wiedziałeś, o szeiku, że ścigamy kolorasiego. Wybaczamy ci wspaniałomyślnie to, że wierzyłeś w swoją moc więzienia nas, albowiem sokół nie zważa na muchę, która grozi mu odgryzieniem skrzydeł. Jesteście największymi tenabilami[2], z jakimi kiedykolwiek w życiu miałem do czynienia, i setka wasza nie podoła jednemu mężowi giaurowi. Wskutek twojej