Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

— Naprzód, naprzód! — ryczał szeik, napędzając swoich ludzi.
— Nie ważcie się! Kto nie usłucha, przypłaci z początku flintą, a następnie życiem!
Zawiadomiłem ich i pojechałem dalej. Po pewnym czasie obejrzałem się po raz wtóry. Napastowali nas w odległości tysiąca kroków. Szeik jechał na przodzie, ze strzelbą wpoprzek siodła leżącą; drugi siedział na koniu zupełnie tak samo. Nie chciałem nikogo ranić, ale nie byłem pewny swego obecnego konia. Nie nauczono go zachowywać spokoju przy wystrzale. Dlatego zeskoczyłem na ziemię, wycelowałem i dałem dwa strzały z niedźwiedziówki. Kule moje trafiły w lufy obu strzelb, które leżały na siodłach przed jeźdźcami, i uderzyły z taką siłą, że wysadziły Beduinów z siodeł.
Ia mussiba, ia huzn, ia szaka! — O nieszczęście, o smutku, o niedoli! — rozległy się okrzyki — To była broń, która godzi z milowych odległości! Trafił w strzelby, teraz ugodzi w nas samych! Zatrzymajcie się, albowiem Allah nie życzy sobie, aby wierny zginął z ręki niewiernego czarodzieja!
Szeik podniósł się i stał pośrodku swych jeźdźców z twarzą skrzywioną, trzymając się rękoma za obolałą część ciała. Uderzenie bynajmniej nie uszanowało jego rangi. Dosiadłem zpowrotem bieguna i pojechaliśmy, pozostawiając Beduinów, którzy wkrótce znikli nam z oczu.
— Lecz czy wrócą do siebie? — zapytał Emery.