— Widział? Pshaw! Cóżbym miał za korzyść, gdybym ją tylko widział.
— Sir, master, człowieku! Czy już ją masz?
— Hm! Jest to torba pańskiego syna i, jako taka, pana nie obchodzi. Ale i pan ma pieniądze — swoją część i część swego brata, którą pan zrabował.
— Tak, mam ją, mam! — ryczał w uniesieniu. — Ale nie łudźcie się, że mi odbierzecie! Skoro djabeł oddał wam pieniądze Jonatana, podziękujcie mu za to i skwitujcie. Lecz od moich pieniędzy, od moich, od mojej własności! — wara!
— O, wystarczy tylko ręką sięgnąć, aby mieć pańskie pieniądze.
Położyłem dwa palce na jego nogach. Drgnął cały, oczy wyłaziły mu z orbit.
— Tu? Mniema pan, że byłem tak głupi i włożyłem pieniądze do pończochy, aby nabawić się odcisków?
— Nie do pończochy, lecz do butów.
Drżąc i czkając, wykrztusił z trudnością:
— W butach? Ściągnij je pan i zajrzyj! Może pan wytrząsać tak długo, jak się panu żywnie podoba — nie wypadnie z nich złamany szeląg.
— Rozumie się; pieniądze nie leżą w butach, lecz między podwójnemi cholewami.
Głowa Meltona opadła. Przymknął oczy i powtórzył zamierającym głosem:
— Pod... wójnemi... cho... le... wami!...
Strona:PL Karol May - Jasna Skała.djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.