Strona:PL Karol May - Jasna Skała.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

— Stanowczo. Z grymasem rozczarowania powiedziałem pani, że czmychnął. Sennora wpadła w cielęcy zachwyt. Dorzuciłem jeszcze parę zdań bałamutnych, poczucie zwycięstwa poniosło panią i wtedy to dopiąłem celu.
Przez kilka sekund nie poruszała się wcale, ale wnet wpadła na mnie i, wygrażając dziesięcioma skrzywionemi palcami nad moją twarzą, zawołała jadowicie:
— Kłamco, oszuście, potworze! Tak pan oszukuje ludzi! Pod maską uczciwości ukrywasz duszę podłego szpiega i oszusta! Chętniebym panu twarz pokiereszowała!
Otwierała i zamykała pięści. Twarz jej wyrażała niezwykłą rozkosz — upajała ją groźba, urzeczywistniona... w wyobraźni. Uśmiechnąłem się spokojnie i rzekłem:
— Jeśli tylko zechcę, popełni pani jeszcze większe głupstwo, niż poprzednio.
— Nie, nigdy, przenigdy! — zapewniała gniewnie. — Nie sprawię panu powtórnej przyjemności. Nie dam się podejść! Jestem jeszcze tak szczwana, jak pan. Czy myśli pan, że nie wiem, do czego pan zmierza? Chce pan znowu ze mnie coś wydobyć i w tym celu dopuściłeś się wierutnego kłamstwa.
— Kłamstwo? Czy mogę wiedzieć, jakie kłamstwo?
— To, że pan schwytał starego Meltona.
Życzyłem sobie właśnie takiej odpowiedzi. Nie