szpiku. Odzwyczailiśmy się już od tak świeżego powiewu.
Gdybym jechał tylko w towarzystwie Emery’ego i Winnetou, to na pewnobyśmy się nigdzie nie zatrzymywali, ale mknęli po nocy, aby wyprzedzić Jonatana. Lecz Vogel nie był wytrwałym jeźdźcem, a stary Melton zdawał się co chwila spadać z konia. Jeśli symulował, to tylko w połowie, gdyż ból mu istotnie dokuczał.
— Czy zatrzymamy się jeszcze przed nocą? — zapytał Emery.
— Nie radziłbym — odrzekł Winnetou.
— Ale do rana nie możemy jechać jednym ciągiem. Lepiej przeto, póki czas, poszukać miejsca odpowiedniego do postoju, niż zatrzymac się tam, gdzie mrok nas opadnie.
— Mój brat ma słuszność. Znam takie miejsce.
— Musi przytem osłaniać przed wichrem, który nas mrozi.
— Jest tu skała, o którą wiatr się rozbija. Przybędziemy do niej za jakiś kwadrans.
W oznaczonym czasie zobaczyliśmy przed sobą pagórek. Podnosił się powoli od zachodu i tworzył niejako kulisy, przez które mroźny wicher nie mógł przeniknąć. Rosło tu wiele drzew i krzewów, a zatem nie zbywało na paliwie. Zziębnięci, marzyliśmy o cieple ogniska.
Zsiedliśmy z koni i rozwiązali starego Meltona. Tak skostniał z zimna, że nie mógł stać, ani chodzić.
Strona:PL Karol May - Jasna Skała.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.