Strona:PL Karol May - Jasna Skała.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

Musieliśmy go zanieść do ściany skalnej, którą nazwałem kulisami, i ułożyć na ziemi. Być może, i to była symulacja. Bądź co bądź, należało mieć go na oku.
Skoro umieściliśmy konie, poszukaliśmy suchego drzewa, rozpalili ognisko i położyli się wpobliżu. Poczem zabraliśmy się do posiłku. Melton dostał porcję mięsa, pokrajaną na drobne kawałki, które wkładałem mu do ust. Nie chciałem uwolnić mu rąk nawet do jedzenia.
— Będziemy czuwać? — zapytał Emery.
— Być może, nie zajdzie potrzeba czuwania, — odparł Winnetou. — Niema tu nigdzie wrogów.
— Dobrze, więc wszyscy będziemy spali. Przyda nam się wypoczynek.
— A jednak lepiej będzie czuwać — rzekłem. — Po pierwsze musimy strzec Meltona, a po drugie, nie ufam jego synalkowi. Nie jest to wprawdzie westman, ale i w ciemię go nie bito. Przypuszcza pewnie, żeśmy się dowiedzieli dokąd pojechał. Raz już mu się to przytrafiło. — A w takim razie — rozumuje — jesteśmy na jego tropie. — Cóż więc, jeśli mu strzeli go głowy, żeby na nas czekać?
— Hm! — mruknął Emery. — Nie jest aż tak doświadczony.
— Nie jest doświadczony, ale sprytny.
— To już nie spryt, to byłaby odwaga!
— Nie jest tchórzem i rozumie się, że potrafi okazać odwagę tam, gdzie stawką jest życie, majątek