— Dziwisz się? Wszak nie chcesz czerwonym wyrządzić nic złego. Rozumiem, gdybyśmy mieli ich zastrzelić, — to owszem, istniałaby racja, abyśmy się prażyli w tym upale i podkradali z narażeniem głowy. Ale zabijać nie mamy ochoty, wypłoszymy Yuma tylko i pozwolimy stąd uciec.
— Tak, pozwolimy, ale nie staremu Meltonowi. Tego schwytamy — postaramy się schwytać. A wieczorem będzie pora na syna. Jesteś już zadowolony?
— Jeśli tak, to owszem. Nie mówiliście, że tu chodzi o starego Meltona!
— To się samo przez się rozumiało. Ale teraz dalej, bo draby mogą się zniecierpliwić i opuścić kryjówkę.
Podkradaliśmy, się dalej, nie chodząc już, lecz pełzając po ziemi. Każdej chwili mogliśmy się natknąć na wroga.
— Uff! — usłyszałem nagle zdziwiony okrzyk Apacza.
Wyprzedził nas o kilka kroków. Podniósł się, stanął za gęstym krzewem i wskazał naprzód, na przerzedzone miejsce. Podpełzliśmy. Ogarnęło nas zdumienie, a raczej rozczarowanie. Trawa na tem miejscu była udeptana — tu się ukrywali Yuma, ale teraz nie widać było nikogo.
— Poszli sobie — mruknął Emery.
— Tak, o ile to nie jest podstęp, — ostrzegłem. — Być może, zobaczyli nas i cofnęli się, aby przywitać kulami.
Strona:PL Karol May - Jasna Skała.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.