Strona:PL Karol May - Jasna Skała.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.

wicher wył z podwójną siłą i zagłuszał jej kroki. Wszakże musiałem przyznać, że nienajgorzej wywiązywała się z zadania. Tak sprawnie korzystała z cienia krzewów, że nie wiem, czybym ją spostrzegł, gdybym był pozostał przy ogniu.
Przysunęła się tak blisko, że mogła dojrzeć śpiących. Uklękła w trawie i spoglądała skroś gałęzie. Cichaczem dobrałem się do niej na odległość stopy. Wyciągnęła szyję i coraz bardziej wysuwała głowę — nie słyszała mnie. W tym momencie odezwałem się:
— Niema mnie tam, sennora! Tu powinna, pani spojrzeć.
Odwróciła głowę. Nigdy jeszcze na niczyjej twarzy nie widziałem takiego przerażenia. Zdawało się, że rysy jej ścięły się w kamień — język stanął kołem. Odłożyłem rewolwer, wyciągnąłem zato nóż i, grożąc, rzekłem:
— Niech pani tylko słowo wyrzeknie, a nóż mój przeszyje pani serce! Podkradła się pani, aby widzieć owe psy i łotry. Nuże, zobaczy ich pani dokładnie. Podnieś się i idź za mną!
Podniosłem się. Klęczała wciąż jeszcze i wpierała we mnie skamieniałe spojrzenie.
— Podnieś się pani! — powtórzyłem.
— Pan... pan... pan... jest... — wyjąkała wreszcie.
— Tutaj — owszem, wszak widzi pani. Ale chodźże, sennora! Naprzód!
— Co, mam... mam... mam...?
— Co ma pani czynić? Przyszła pani, aby zobaczyć, jak padniemy od kul Yuma. Pragnę sennorze to