Strona:PL Karol May - Jasna Skała.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

kantem skały, miałem zadanie o wiele ułatwione, nie wymagające szczególnego wysiłku. Jeszcze nie wyszła cała lina, gdy spostrzegłem, że Winnetou dopiął celu. Apacz mocno ściągnął lasso, aby rozkołysało się pode mną. Czekała mnie trudniejsza przeprawa. Stosunkowo łatwo jest opuścić się na mocnej linie długości czterdziestu łokci, ale o wiele trudniej zleźć po cienkiem lassie w taką głębinę. Jeśli się nie posługiwać nogami, to można zetrzeć sobie mięso z rąk. Zsuwałem się powoli. Kiedy wreszcie stanąłem u boku Winnetou, ręce moje gorzały, chociaż nie odczuwałem bólu. Oczywiście, nie zostawiłem strzelb na górze, zawiesiłem je bowiem na plecach.
Stanęliśmy więc na górnej platformie puebla. Wpobliżu sterczała drabina, a jeszcze o kilka kroków dalej — otwór: wejście do niższego piętra.
— Czy nie zauważyłeś czegoś podejrzanego? — zapytałem Apacza.
— Nie.
— Być może, ktoś jest pod nami. Musimy przyłożyć ucho do otworu.
— Nie trzeba; niema tam nikogo. Gdyby ktoś był pod nami, drabina tkwiłaby wewnątrz otworu.
— Słusznie. A więc zejdziemy na niższą platformę!
Zeszliśmy po drabinie, nie szczebel po szczeblu, lecz zsuwając się, byle szybciej. I tu również widniał otwór i drabina stała również na uboczu. A zatem nie było nikogo na piętrze pod nami. Winnetou wskazał na ognisko i rzekł: