— Tam na dole siedzą wszyscy wojownicy, którzy, jak nam mówiono, zamieszkują wyższe piętra. A zatem nikogo w nich niema.
Chciałem to potwierdzić, lecz naraz rozległ się z dołu krzyk dziecka.
— Cóżto takiego? — szepnął Apacz. — A zatem są tam ludzie?
— Cicho! — ostrzegłem. — Myśleliśmy o wojownikach, a więc mężczyznach, zapominając całkiem o kobietach i dzieciach. Trzeba zachowywać się nader przezornie, nie wywoływać szmeru, inaczej bowiem squaw wybiegną, aby zobaczyć, co się stało.
— Mężowie, schodząc nadół, wyjęli drabiny z otworów. Nikt nie może wyjść z wnętrzna, dopóki nie wrócą wojownicy i nie ustawią drabin.
Skradaliśmy się cichaczem z jednego tarasu na drugi, aż doszliśmy do czwartego, gdzie, ku naszemu ubolewaniu, drabina nie była przystawiana do ściany, lecz sterczała w otworze.
— To niebezpieczne! — szepnął Apacz. — Każdej chwili może ktoś wejść na górę i zobaczyć nas. Musimy stąd odejść.
— Zpowrotem na górę?
— Nie. Na niższą platformę.
— Ale w jaki sposób?
— Pomożemy sobie wzajem. Chodź!
Piętra nie były o wiele wyższe nad cztery łokcie; mogliśmy więc od biedy zejść i bez drabiny. Ale nie wolno było skakać, aby nie sprawiać hałasu.
Strona:PL Karol May - Jasna Skała.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.