przeciwnym. Powziął podejrzenie. Nic nie znalazłszy, poszedł na drugą stronę, ale nie tak daleko, aby nas mógł zobaczyć. Poczem wrócił do otworu i znikł w mieszkaniu. Teraz popełzliśmy i spojrzeli ostrożnie nadół. Otwór był tak niewielki, że przejść mógł tylko jeden dorosły mężczyzna. Zobaczyliśmy przeto bardzo niewiele. Dwie nogi krzesła — nic więcej. Światło zapewne się paliło w pokoju sąsiednim. Od czasu do czasu rozległo się ciche kasłanie poza tem nic nie mąciło ciszy. Niewątpliwie na piętrze tym zastaliśmy
tylko Tomasza Meltona.
— Co uczynimy? — zapytałem pocichu Apacza.
— Musimy go mieć — odrzekł. — Nikogo więcej tu niema. Lepszej okazji niepodobna sobie wyobrazić.
— Ale jak? Czy zejdziemy nadół?
— Nie. Zanim który z nas zdąży zejść, Melton go zauważy, krzyknie na alarm, lub, co gorzej, chwyci za broń.
— A więc musimy go na górę wywabić.
— Tak. Zawołaj go! Ale nie głośno; może poznać obcy głos.
— Dobrze! Chwytaj starego za grdykę, ale tak, aby nie zdążył wydać dźwięku. Resztę biorę na siebie.
Schyliłem się nad otworem i zawołałem owym szybkim, stłumionym i cichym tonem, który upodabnia wszelkie głosy:
— Ojcze, ojcze, czy jesteś na dole?
Strona:PL Karol May - Jasna Skała.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.