— Jestem — odezwał się. Usłyszałem szmer, jaki się sprawia przy podnoszeniu z krzesła.
A więc uważał mnie istotnie za Jonatana.
— Wejdź na górę, szybko, szybko!...
— Poco?
— Szybciej, szybciej!...
— Mów głośniej! Czy nikt nie powinien tego słyszeć?
Wchodził na górę. Cofnąłem czem prędzej głowę, a Winnetou gotował ręce do schwytu. Uklękliśmy zboku, tak, aby, wchodząc po drabinie, miał nas ztyłu. Teraz ukazała się głowa, szyja; wyłoniły się z otworu plecy.
— Cóżto takiego? Gdzie jest...
Więcej nie mógł powiedzieć. Winnetou, niby żelaznymi kleszczami, palcami ścisnął mu gardło. Zadałem Meltonowi dwa uderzenia pięścią w głowę, następnie chwyciłem go wpół, aby nie runął, gdyż nogi bezwładnie straciły grunt i zsunęły się ze szczebla
drabiny.
— Zemdlał — szepnął Winnetou. — Puść, niech się ześlizgnie po drabinie.
— W takim razie rozlegnie się odgłos, a syn przecież pod nim mieszka. Trzymam go mocno. Zejdź nadół, podtrzymaj, ułożymy go bez hałasu.
Łatwiej było powiedzieć, niż wykonać. Otwór dla dwóch był za wąski. Korpus Meltona zajął całą drabinę, więc stopy Apacza z trudem znalazły szczebel. Ale wreszcie zszedł nadół i przyjął bezwładne ciało. Poszedłem za nim.
Strona:PL Karol May - Jasna Skała.djvu/53
Ta strona została uwierzytelniona.