Strona:PL Karol May - Jasna Skała.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

maliśmy się, aby podsłuchiwać. Panowała głęboka cisza.
— Co za szmer usłyszał moj brat? — szepnąłem.
— Wpobliżu nas kroki i odgłos rozmowy.
— Ale nikt nie nadchodzi! Musiało to być na którejś z najwyższych platform.
— Nie. To było tuż nad nami. Wiem dokładnie, że — —
Przerwał, gdyż nad sobą usłyszeliśmy wypowiedziane cichym męskim głosem słowa:
— Chodź dalej! Dlaczego się tutaj zatrzymałeś?
— Ponieważ zobaczyłem coś, co mi się wydaje podejrzane, — brzmiała niemniej cicha odpowiedź.
— Co?
— Dwie głowy. Schylały się na dole nad otworem.
— Nic podejrzanego!
— Dwie podsłuchujące głowy? I to nic podejrzanego?
— Nie. To były chyba służące.
— Nie, to byli mężczyźni!
— Czerwoni? A więc nasi koledzy.
— Bynajmniej! Był tam Indjanin z głową pokrytą tylko długiemi włosami i biały w kapeluszu.
— A zatem któryś z naszych wojowników i zapewne ojciec młodego białego.
— Ojciec białego nosi inny kapelusz. To byli obcy ludzie!