— Jest pani u siebie w domu, a ja tu obcy. Muszę zatem prosić sennory, aby mnie prowadziła.
— Napróżno pan prosi!
— A jednak pani przychyli się do tej prośby.
— Więc chodź pan! Wiem, że potrafi pan maltretować kobiety, może nawet obić!
— W pewnych okolicznościach nie jestem od tego daleki. Proszę więc, niech mnie pani wyprzedza! Będę szedł za panią. Jeśli ktokolwiek zamierza tu na mnie napaść, to sennora będziesz mi tarczą, a wiedz także, że w razie potrzeby zatopię nóż w pani plecach. Dwukrotnie strzelała pani do mnie — nie mam więc powodu oszczędzać sennory.
— Niema tu nikogo. Chodź pan!
Głos jej brzmiał prawdomównie, a jednak Melton musiał tu być. Zaprowadziła mnie na prawo przez swoje pokoje. Jeśli brać pod uwagę miejscowe warunki, to należy przyznać, że urządzenie nie pozostawiało nic do życzenia. Za każdą zasłoną spodziewałem się Meltona — nie było go jednak.
Następnie zaprowadziła mnie na lewo, a zatem do mieszkania Jonatana. Nietrudno było poznać, że przedtem mieszkał tu wódz indjański. Ale i tu Meltona nie znalazłem.
— Cóż, mo pan go? — zapytała triumfująco.
— Dotychczas nie. Schował się gdzieś. Nie spocznę, dopóki go nie znajdę.
— W takim razie współczuję, nigdy bowiem pan nie spocznie. Mr. Meltona niema tu od wielu godzin.
Strona:PL Karol May - Jasna Skała.djvu/73
Ta strona została uwierzytelniona.