płego mężczyzny, który siedział przy stole. Nosił cywilne ubranie, ale jako kapitan marynarki Stanów Zjednoczonych był przyjmowany w kasynie. Wyglądał na lat przeszło sześćdziesiąt; miał twarz prawdziwego Jankesa i rozsiewał pogłoski, że został delegowany przez kongres, aby zbadać stosunki w marynarce niemieckiej. Z początku przysłuchiwał się obojętnie rozmowie, wszakże, usłyszawszy nazwiska Rodriganda i Sternau, nadstawił ucha. Chciał właśnie odpowiedzieć, gdy drzwi się otworzyły i wszedł porucznik huzarów gwardji z odznaką adjutancką. Był widocznie rozgorączkowany; rzucił czapkę na krzesło z miną, która wyraźnie zdradzała zły humor.
— Hola, Branden, cóżto? — zapytał jeden z obecnych. — Czy dostałeś od starego po nosie?
— To, i coś gorszego! — odpowiedział z przekleństwem przybysz.
— Do djabła! Dlaczego?
— Pułk źle jeździ konno i wogóle niema już sznytowych oficerów — tak mówi pułkownik. Mam to panom zakomunikować w cztery oczy, abyście nie potrzebowali wysłuchać przed frontem.
Mówiąc to, rzucił się na krzesło, uchwycił pierwszą lepszą szklankę i rzucił nią o ziemię.
— Niema sznytowych oficerów! Piekło i zatracenie! Do tego doszło! Nie możemy na to pozwolić!
Tak wołano dokoła. Oburzano się na pułkownika. Adjutant kiwał głową, klął i mówił:
— Jeśli się u góry ma takie o nas pojęcie, to nic dziwnego, że oficerów gwardji dobiera się teraz
Strona:PL Karol May - Jego Królewska Mość.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.
66