Strona:PL Karol May - Klasztor Della Barbara.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

stamtąd zaś przez Meksyk do portu Veracruz. W północnej stronie miasta stali żołnierze cesarscy pod wodzą osławionego generała Marqueza. Mieli obsadzić miasto po wyjściu Francuzów. Dyscyplina panowała tu jednak słaba, i całe szeregi cesarskich chodziły wieczorami do miasta, aby się bratać z francuskimi kolegami.
Kurt musiał sobie torować drogę poprzez tłum żołnierzy. Najchętniej byłby spędził noc pod gołem niebem, w namiocie, ale obydwaj strzelcy odradzali to ze względu na sąsiedztwo niedyscyplinowanego wojska, gotowego do gwałtów, przed któremi chronią mury miasta.
Przypuszczenie okazało się mylnem. Miasto roiło się od żołnierzy. Było podobne do słoika, w którym pełno chrabąszczów, robaków, poczwarek i czerwi. Kurt wędrował wraz z towarzyszami od venty do venty, od posady do posady, od domu do domu, napróżno szukając schronienia choćby na godzinę. Potrzebowali go bardzo nietylko ludzie, ale i głodne, spragnione konie.
Od pewnej starej Indjanki, siedzącej w podartej, brudnej koszuli przed rozwaloną chałupą dowiedzieli się wreszcie, że tuż koło miasta płynie potok, nad którym rośnie bujna trawa. Postanowili więc rozbić nad potokiem namioty.
Niestety, i tutaj miejsca nie było. Rozlokowała się kawalerja francuska. Kurt musiał się zadowolić maleńkim skrawkiem ziemi tuż przy potoku, u którego można było przynajmniej konie napoić. Wokoło naszego

100