Strona:PL Karol May - Klasztor Della Barbara.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

W pokoju panowała niemiła cisza; ani Rezedllla, ! Pirnero nie chcieli jej przerwać.
Nareszcie stary chrząknął:
Hm. Podła pogoda.
Rezedilla nie odpowiedziała.
— Bardzo podła pogoda! — powtórzył po chwili.
Milczała nadal.
No? — zawołał ze złością.
— Co, ojcze?
— Podła pogoda.
— Przeciwnie. Jest bardzo ładnie.
Odwrócił głowę, spojrzał na nią ze zdumieniem, jakgdyby powiedziała coś niepojętego i mruknął:
— Co? Jak? Ładnie?
— Oczywiście. Popatrz tylko.
— Patrzyłem przez cały dzień, ale nic ładnego nie zauważyłem. Świeci słońce, stoją drzewa, krzaki, płynie rzeka, jest kilka domów i ptaków — to prawda. Ale ludzi nie widzę. Nikt nie przychodzi do gospody, nie pije julepu, nikt nic nie kupuje, niema z kim pogadać, niema z kim ubić interesu.
— Ach tak! Masz rację, przyjmując ten punkt widzenia. Niema nikogo — rzekła z pewnym smutkiem.
— Tak. Niema nikogo, nikogo; nawet — — zięcia!
Pirnero spojrzał ostro na córkę. Pochyliła głowę; na twarz jej wystąpiły rumieńce.
— I cóż? — rzekł — Cóż powiesz o zięciu?
Rezedilla westchnęła głęboko. Pirnero był nieprzejednany. Ponieważ nie odpowiedziała, zawołał:

122