okno, ujrzał jeźdźca, jadącego wolno po stromej ulicy. Za jeźdźcem szły cztery muły, obładowane towarem.
— Do kroćset bomb i kartaczy, to przecież on! — krzyknął oberżysta i wybiegł z gospody.
Życie wstąpiło znowu w Rezedillę. Opuściła ręce, po chwili podniosła je znowu do oczu. Popłynęły łzy ulgi.
— To on, to on, — zaszlochała. — Bogu niech będą dzięki. Nie chcę, aby mnie taką zobaczył, nie chcę...!
Czując, że w tej chwili nie umiałaby zapanować nad sobą i musiałaby paść Gerardowi na piersi, pobiegła szybko na górę, do swego pokoju.
Pirnero wyszedł przed gospodę i wyciągnął obydwie ręce na powitanie gościa.
— Witam, witam serdecznie, sennor Gerard! — zawołał. — Gdzieżeście to byli?
— Dowiecie się o tem wkrótce, drogi sennor Pirnero. Pozwólcie, abym naprzód zsiadł z konia.
Był to dawny, prawdziwy Gerard. Na olbrzymiej postaci, prawie takiej, jaką się odznaczał Sternau, nie pozostał żaden ślad choroby. Ubranie miał podarte, co wskazywało, że doświadczył niezwykłych przygód. Opalona twarz wyglądała świeżo i jędrnie. Oczy błyszczały zdrowiem i siłą. Niktby nie odgadł, że niedawno jeszcze pasował się ze śmiercią.
Zeskoczył z konia. Nie wyciągnął rąk do starca, lecz wziął go w objęcia, przycisnął i pocałował głośno w policzek.
— Witajcie, sennor Pirnero! — zawołał promieniejący szczęściem. — Jakże się cieszę, że znowu jestem u was!
Pirnero nie miał dotychczas w życiu podobnego
Strona:PL Karol May - Klasztor Della Barbara.djvu/128
Ta strona została uwierzytelniona.
126