Zanim oficer zorjentował się, miał zakneblowane usta, a strzelec przeskoczył przez mur.
Ukrył się tak, aby go nie widziano. Oczywiście, mógł stąd słyszeć każde słowo rozmowy.
Zbliżające się kroki umilkły. Rozległy się szepty, jakaś postać odłączyła się od pozostałych i pochyliła nad oficerem.
— Do kroćset, musiałem tym razem mocno uderzyć! — rzekł półgłosem człowiek, pochylony nad oficerem. — Ta szelma ciągle nieprzytomna.
— Może go zabiliście?
— Nie, żyje jeszcze. Zdejmę mundur i położę obok.
— A więzy? Zostawicie?
— Nie. Uwolnię go. Kiedy się obudzi, będzie mógł swobodnie odejść.
— Chodźmy więc tymczasem. Mamy jeszcze coś do załatwienia. Spotkamy się w gospodzie, dobrze?
— Doskonale.
Cortejo i Landola oddalili się. Gdy uszli kawałek drogi, notarjusz zapytał:
— Dlaczego skłamaliście i oświadczyliście, że mamy jeszcze coś do załatwienia?
— Nie domyślacie się przyczyny? Chciałem się go poprostu pozbyć.
— Jakżeto? Przecież przyjdzie do gospody.
— Nie zastanie nas. Musimy natychmiast opuścić miasto.
— To niemożliwe! Nie spełniliśmy jeszcze naszego zadania.
Strona:PL Karol May - Klasztor Della Barbara.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.
39