Strona:PL Karol May - Klasztor Della Barbara.djvu/43

Ta strona została uwierzytelniona.

Teraz dopiero Sępi Dziób zaczął działać. Przeskoczył przez mur, nie zwracając najmniejszej uwagi na oficera, i pośpieszył za oddalającym się nieznajomym. Zdjął przytem buty, aby kroków nie było słychać.
Dotarł tak przez szereg ulic aż do gospody. Grandeprise zatrzymał się na chwilę. Czekanie znudziło go jednak, przelazł więc przez płot, chcąc wejść do mieszkania przez podwórze.
Sępi Dziób, pogrążony w rozmyślaniach, poszedł jeszcze nieco dalej. Noc miała się ku końcowi; z za pagórków wschodziło szare światło.
Otworzono jakąś bramę; ukazali się dwaj jeźdźcy. W bramie stał człowiek.
A Dios, sennores, — rzekł. — Szczęśliwej podróży!
A Dios! — odparł jeden z jeźdźców. — Muszę przyznać, że ubiliśmy dobry interes.
Ruszyli. Człowiek, który ich żegnał, zniknął w bramie. Sępi Dziób wytężył słuch.
— Na Boga! — mruknął. — Ten jeździec ma taki sam głos, jak człowiek, który rozmawiał z dziwnym strzelcem w obecności skrępowanego Francuza. Musi to być jednak pomyłka, bo ci jeźdźcy ruszali w podróż, a Landola i Cortejo wrócili przecież do gospody.
Uszedł jeszcze kilkadziesiąt kroków. Zatrzymał się znowu, pogrążony w rozmyślaniach.
— Do stu tysięcy djabłów! — mruknął. — Na tym podłym świecie najlepsi ludzie bywają oszukiwani przez

41