Strona:PL Karol May - Klasztor Della Barbara.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wielkie nieba! To chyba żart!
— Żart? O nie! Tu na dole wszystko jest gorzką prawdą. I myśmy z początku przypuszczali, że to żarty. Zamknięto nas w okropnej norze, potem dopiero dostaliśmy lepszą celę. Teraz przeniesiono nas tutaj i znowu nam gorzej. Dręczyciel powiedział, że otrzymamy towarzystwo, które nam sprawi wielką przyjemność. Towarzystwo się zjawiło, nie widzę jednak przyjemności.
— Kogóż nazywacie dręczycielem? — zapytał Cortejo.
— Doktora Hilario. Jest on i waszym katem.
— Doktór Hilario? Ależ nie, to mój przyjaciel!
— Przyjaciel? A więc i tyś go obdarzył zaufaniem, tak samo, jak i my. Czy nie obezwładnił cię zatrutemi gazami?
Cortejo nie odzyskał jeszcze zupełnej świadomości. Odpowiadał, jak człowiek, który się powoli budzi ze snu. Miał wrażenie, że głuchy głos dochodzi z grobu; zdawało mu się, że leży w trumnie.
— Przyprowadzili was tutaj, nie paląc światła, — ciągnął głos nieznany. — Słyszałem jednak, że to był on i jego bratanek. Powiedz, kim jesteś!
— I ja nie mogę tego powiedzieć, zanim się nie dowiem, kim ty jesteś. Mówiłeś, że więżą nas we dwóch. Któż tu jest jeszcze?
— Przyprowadzono was razem. Jego przykuto do muru na prawo od ciebie.
Ah! Czyżby to był Lan... — Cortejo opamiętał

95