raz zaniecham. Nie zna pan nas tak, jak powinieneś znać.
— O, znam was aż zbyt dobrze! Jesteś djabłem w ludzkiej postaci, nie znającym łaski ani zlitowania. Wszystko się wam dotychczas udawało; ale nie bądź zbyt dufny w swoje siły, gdyż na pewno trafi kosa na kamień!
— Na pana może?
— Nie. Ze mną już koniec — widzę to jasno.
— Istotnie? Widzi to pan? — zapytałem.
Wydawał się przygnębiony, jak człowiek, który stracił wszelkie nadzieje. Czy to była prawda, czy nowe szalbierstwo? Czy aby nie chciał mnie tylko zwieść pozorną nieszkodliwością?
— Tak — odparł. — Wiem, że moja gra skończona. Kilkakroć szczęśliwie panu sie wymknąłem, z coraz to większą jednak trudnością. Z puebla wydostałem się z największym wysiłkiem i mozołem. Powiedziałem sobie podówczas, że będę zgubiony, jeśli zdoła mnie pan jeszcze raz schwytać. I to się teraz przytrafiło!
— Czemuż nie mógłby pan i tym razem umknąć? Nic nie można przewidzieć.
— Teraz już nie. Widzę przy was Długiego Dunkera. Zbiegł z niewoli i zetknął się z wami. Powiedział panu, kogo Mogollonowie schwytali. Co?
— Oczywiście.
— I że Mogollonowie wyruszają przeciwko Nijorom?
— Tak. A myśmy ich ostrzegli.
Strona:PL Karol May - Ocalone miljony.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.