gajnik, w którym mogę się ukryć, jeśli na prawo stamtąd nie leżą wojownicy.
— Poprzednio nie było żadnych.
— A więc nie sądzę, żeby się później ułożyli, gdyż nie ma tam wody.
— Czy aby chcesz się rozmówić z jeńcami?
— Owszem, o ile będę mógł.
— Muszę cię zatem ostrzec, aczkolwiek źle przyjąłeś moje poprzednie słowa. Bardzo to niebezpieczne podkraść się do nich, a niebezpieczniej jeszcze rozmawiać z nimi.
— Będę ostrożny i zarzucę swój zamiar, jeśli się przekonam, że jest zbyt śmiały. A zatem, jeśli mi się przytrafi, to zechcesz strzelać, ale dopiero wtedy, gdy usłyszysz dwa, lub trzy strzały z mego rewolweru.
— Zgoda; chociaż wolałbym, aby nie zaszła potrzeba.
Opuściłem Apacza i skradałem się naprzód cichaczem i powoli. Natknąłem się na kamień. Niespodziana myśl strzeliła mi do głowy. Kamień mógł mi się przydać. Wielkością odpowiadał połowie ręki. Podniosłem go i schowałem; poczem nachyliłem się i jąłem macać dokoła. Znalazłem pięć, czy sześć podobnych kamieni, i te schowawszy, ruszyłem dalej.
Skoro przebyłem około sześćdziesięciu kroków, położyłem się, aby dalej już tylko pełzać. Niebawem dotarłem do zagajnika. Było ciemno, choć oko wykol. Mogollonowie nie zapalili ogniska. Nie pytałem o to Winnetou przez niedbałość, której nie mogłem
Strona:PL Karol May - Ocalone miljony.djvu/117
Ta strona została uwierzytelniona.