nie rękę i grzebałem. Wówczas — — wówczas wyczułem ją, ową torbę. Ręka mi zdarżała. Cofnąłem i począłem się zastanawiać, aczkolwiek moje położenie, nader niebezpieczne, nie dawało mi czasu do namysłu.
Opanowało mnie ogromne podniecenie. Tu leżały miljony, za któremi uganialiśmy się po całym świecie! Czy miałem je wziąć? Pociemniało mi w oczach, mieszało się w głowie. Jakże musi się czuć przestępca, który, narażając życie, wyciąga rękę po cudzą własność! Wkrótce jednak zmusiłem się do spokoju.
Gdybym wziął torbę, to Melton niebawem spostrzegłby jej brak. Narobiłby hałasu. Szukanoby, znaleziono moje ślady, przetrząśnięto miejscowość i odkryto ślady moich przyjaciół. Ściągnąłbym na nas ogromne niebezpieczeństwo i, gdybyśmy nawet uszli, miałbym pieniądze, ale nie złodzieja.
A zatem nie powinienem był brać torby, ale otworzyć ją, wypróżnić, napełniając czem innem, aby Melton nie powziął podejrzeń. To wymagało czasu, jakiego przecież nie miałem. Bądź co bądź, nie należało się jednak cofać. Gdyby mnie zaskoczono, byłby to na pewno sam tylko Melton, a z nim jednym dałbym sobie radę. Koniec końcem, wyciągnąłem torbę z pod posłania. Kto wie, czy nie wyjął z niej cennej zawartości i nie chował przy sobie? W takim wypadku napróżno narażałem się na niebezpieczeństwo.
Była to torba skórzana z żelaznym kabłąkiem, wypchana i — — zamknięta. To pogarszało sytuację.
Strona:PL Karol May - Ocalone miljony.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.