— Gdyby czerwonoskóry chciał być równie grzeczny, to musiałby panu zostawić skórę na czaszce. Ale, aby nie zapomnieć, czy pański towarzysz jest istotnie synem słynnego tępiciela niedźwiedzi, Baumanna?
— Tak. Baumann jest moim wspólnikiem, a syn jego, Marcin, nazywa mnie wujem, mimo że byłem jedynakiem u swoich rodziców i mimo że nigdy nie byłem żonaty. Spotkaliśmy się w St. Louis za owych czasów, kiedy gorączka złota ściągnęła diggerów[1] na czarne wzgórza. Uciułaliśmy sumkę i postanowili założyć sklep. To było intratniejsze, niż kopanie złota. Interes się powiódł. Ja przejąłem sklep, Baumann zaś szedł na łowy, aby zdobyć coś dla gęby. Ale później okazało się, ża tutaj niema żadnego złota. Diggerowie opuścili te strony i oto zostaliśmy sami z zapasami, których nie sprzedaliśmy, ponieważ nie dostalibyśmy za nie złamanego szeląga. Tylko od czasu do czasu kupowali cośniecoś myśliwi, którzy przypadkowo natrafili na nasz sklep. Ostatni interes ubiliśmy przed dwoma tygodniami. Odwiedziło nas małe towarzystwo, które namawiało mego wspólnika, aby ich zaprowadził do Yellowstone, gdzie podobno znaleziono diamenty, Byli to bowiem szlifierzy. Baumann i owszem, zgodził się, wytargował sobie tęgie honorarjum, sprzedał znaczną ilość amunicji oraz innych rzeczy — i poszli.
- ↑ Prospektorzy.