bystrzej przeszywały mrok nocy. Za nim Marcin Baumann, następnie Długi Davy, murzyn Bob i wkońcu Shatterhand.
Przeszło trzy kwadranse minęły, zanim przebyto przestrzeń, która za dnia wymagałaby pięciu minut pieszej przeprawy. Znaleźli się wreszcie w kotlinie, na skraju lasu, gdyż powierzchnia była bezdrzewna i zarośnięta trawą. Tylko tu i owdzie wznosił się pojedyńczy krzew.
Ogień płonął jasno, zgoła nie po indjańsku, co oznaczało, że Szoszoni czują się tutaj pewnie.
Biali bowiem zwykle składają drzewo w stos tak, że płomień ogarnia je całkiem, świeci jasno i daleko, i dymi bardzo. Indjanie natomiast układają polana tak, że, jak promienie koła, zbiegają się w jednym punkcie. W ten sposób płonie małe ognisko, do którego podrzuca się na miejsce spalonej szczapy nową. To daje odpowiedni dla celów Indjan, mały, słabo dymiący płomień, który łatwo ukryć, którego z wielkiej odległości niepodobna dostrzec. Poza tem Indjanie dobierają takiego paliwa, że przy spalaniu nie rozszerza szczególnego zapachu. Odór dymu jest na Zachodzie nader niebezpieczny. Ostre powonienie Indsmanów wyczuwa go z wielkiej odległości.
Ogień był tutaj podsycany na sposob białych i zapach pieczonego mięsa rozszerzał się
Strona:PL Karol May - Old Shatterhand.djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.