wszelki namysł. Rozległ się głośny, przeraźliwy krzyk.
— Tiguw-ih, tiguw-ih! — zawołał ktoś. — Wrogowie, wrogowie!
— To ocknął się strażnik! Szybko mknijmy! — rzekł Shatterhand. — Zabierzemy go ze sobą!
Winnetou w szybkich susach dopadł spętanego Szoszona, pochwycił i uciekł z nim.
Old Shatterhand, mimo wielkiego niebezpieczeństwa, zatrzymał się przez chwil kilka za namiotem. Wyciągnął małe gałązeczki, które był odciął, znowu podniósł płótno i wsadził gałązki w ziemię w taki sposób, że skrzyżowały się jak hiszpańscy jeźdźcy. Dopiero potem podniósł wodza i pomknął zpowrotem.
Szoszoni przez cały czas siedzieli przy ognisku. Dlatego oczy ich, jak słusznie mniemał Shatterhand, blaskiem ognia olśnione, długo nie mogły się oswoić z mrokiem nocy. Zerwali się na równe nogi i spozierali nieruchomo w noc, ale nic nie dostrzegli. Przytem nie wiedzieli, z której strony rozległ się alarm. Dzięki temu nic nie stało na zawadzie odwrotowi Winnetou i Old Shatterhanda.
Apacz musiał się nawet w drodze raz jeden zatrzymać. Nie mógł jedną ręką całkowicie zatkać ust Szoszona. Jeniec wprawdzie nie zdołał krzyknąć, ale wydarło mu się głośne rzężenie.
Strona:PL Karol May - Old Shatterhand.djvu/148
Ta strona została uwierzytelniona.