Old Shatterhand spoglądał badawczo na skraj lasu. Zadowolony skinął głową i rzekł:
— Nasza droga wiedzie na lewo, do doliny.
— Czemu to? — zapytał Davy.
— Czyż nie widzi pan tam gałęzi jodły, sterczącej u pnia lipy?
— Ay, sir. To dziwne, że iglaste drzewo rośnie na liściastem.
— To znak dla Wohkadeha. Ogallalla tak go skierowali, że wskazuje ku dolinie. A zatem pojechali w tym właśnie kierunku. Przypuszczam, że natkniemy się na kilka jeszcze takich drogowskazów. Naprzód!
Winnetou jechał w milczeniu, rzuciwszy tylko pobieżne spojrzenie na lipę. Taki miał zwyczaj. Zwykł działać bez zbędnych słów.
Niebawem dotarli do miejsca wyśmienicie nadającego się na obóz. Było tu sporo wody, cienia i paszy dla koni. Jeźdźcy zeskoczyli z wierzchowców i puścili je na popas. Szoszoni mieli spory zapas suszonego w słońcu mięsa, biali zaś różnego rodzaju żywność, zabraną ze strażnicy niedźwiednika. Pożywiono się i ułożono na trawie lub mchu, aby uciąć krótką drzemkę, lub wdać się w rozmówki z towarzyszami.
Najmniej spokojny był murzyn Bob. Jazda konna dała mu się we znaki.
Strona:PL Karol May - Old Shatterhand.djvu/184
Ta strona została uwierzytelniona.